Witam. Dziś coś ekstra z
czasów jeszcze analogowej fotografii - aby zobrazować Wam tę przygodę musiałem
zeskanować stare zdjęcia, które znalazłem w domu rodzinnym. Historia jest
tak stara, że nieomal zapomniałem, że takowa w ogóle była, choć po dłuższym
namyśle to trudno ją zapomnieć. Było tam tyle zwrotów akcji, śmiechu, smutku,
irytacji i wkurzenia, że zdecydowanie warto ją przybliżyć.
Miejsce akcji -
podwrocławski Jelcz-Laskowice, gorące lato, bodaj 2002 rok.
Całą akcję przeprowadziłem
z moim najlepszym kumplem - Kozą, z którym to musiałem się skonsultować, gdyż
nie pamiętałem wszystkich szczegółów tej historii. Od niego też to wszystko się
zaczęło. Otóż dziadek Kozy miał ukrytego w garażu w Jelczu-Laskowicach
Zaporożca 968. Byliśmy podówczas jeszcze w liceum i chyba nawet nie mieliśmy
prawa jazdy, choć motoryzacyjna wkrętka w naszym wypadku była już dosyć mocno
rozkręcona. Nie dziwne więc, że tylko jak o tym usłyszałem to stwierdziliśmy,
że nie możemy tego tak zostawić. Koza po szybkich konsultacjach z dziadkiem
potwierdził informację, a co więcej uzyskaliśmy zgodę dziadka (wciąż trzyma się
dzielnie, a ma już 95 lat!) na wytarganie ZAZ-a z garażu i próbę jego
uruchomienia! Nie trzeba dodawać jak bardzo byliśmy z Kozą zajarani taką
możliwością. Porażka nie wchodziła w grę i musieliśmy zrobić absolutnie
wszystko, żeby przejechać się "Uszatem".
Po otwarciu drzwi garażu
naszym oczom ukazał się Zaporożec, choć trochę nowszy niż myślałem - model
968M, czyli już nie "Uszat", niemniej auto było w fajnym, morskim kolorze. Był
trochę zawalony jakimiś szpargałami, cały pokryty grubą warstwą kurzu i pajęczyn
- ewidentnie zastany. Nikt nie pamiętał już jak długo gościł w tym garażu, ale
było to na pewno ponad 10 lat. ZAZ opierał się o podłoże 4 dętkowymi
"flakami", co jak się wkrótce okazało było najmniejszym problemem. Po
napompowaniu wszystkich 4 opon auto podniosło się w górę o dobre 15 cm i - o
dziwo - ten stan utrzymał się! Ufff - jeden problem z głowy. Mieliśmy już
przygotowany naładowany akumulator, który wyciągnęliśmy z obok zaparkowanego
Kaszlaka (również należącego do dziadka Kozy), kanister z benzyną (91 oktanową
- stał w rogu szopy) i - co istotne - dużo chęci. Z tego co pamiętam
podpompowaliśmy paliwo do gaźnika, wsadziliśmy naładowany akumulator i pełni
nadziei po prostu zakręciliśmy motorem. W garażu rozległ się tylko jakiś pusty
dźwięk, a auto nie zakręciło, wobec czego oczywiście nie odpaliło.
Sprawdziliśmy wtedy iskrę - była! Przy okazji sprawdzania świec zajrzeliśmy do
wnętrza cylindrów i widok był generalnie rzecz biorąc mało optymistyczny -
wszędzie pełno rdzy. To była przyczyna dlaczego auto nawet nie zakręciło - cały
układ korbowodowo-tłokowy był masakrycznie zastany.
Wobec powyższego stanęło
na tym, że trzeba spróbować to zrobić na pych - czyli na siłę rozruszać to całe
żelastwo w środku. Przyznam - niezbyt finezyjna metoda, ale radzieckie żelazo powinno
być odporne na takie przedsięwzięcia. W celu ułatwienia takiego brutalnego
rozruchu poprzez otwory na świece wlaliśmy do cylindrów jakiegoś rzadkiego, przepracowanego
oleju, który stał gdzieś w pobliżu. Przez pewien czas próbowaliśmy sami, ale
Zaporożec był tak zastany, że bardzo ciężko się go pchało w dwie osoby i szybko
zabrakło nam sił. Wtedy padł chyba najgłupszy z naszych pomysłów. Koza posiadał
wtedy (w sumie to nadal ma) czerwono-beżową Jawę 50 Mustang. Oboje nie mieliśmy
wtedy prawka (ja prawdopodobnie byłem w trakcie kursu), a zatem też i
samochodu, toteż w grę wchodziła tylko jedna opcja - holowanie samochodu
motorowerem:D Żeby było jeszcze głupiej to do podpięcia obu pojazdów użyliśmy
zwykłego sznurka do snopowiązałek o średnicy dobrego milimetra, gdyż tylko to
było pod ręką. Bardzo "sprytnie" złożyliśmy go na dwa razy, żeby był
mocniejszy i podjęliśmy próbę holowania. Jawka ze swoim korkowym sprzęgłem i
mocą całych 4 KM, nie była zbyt chętna do współpracy i generalnie paliła
sprzęgło emitując przy tym dosyć mało atrakcyjną woń siarkowodoru. O dziwo za
którymś razem z kolei udało się ruszyć, ale - rzecz jasna - sznurek pękł i to było na tyle z holowania. Ale nie poddaliśmy się - wizja karnięcia się po
wsi starym samochodem była znacznie silniejsza. Do dziś pamiętam tę motywację.
Uruchomiłem wtedy swojego
"soszial skila" (ciężko w to uwierzyć, ale posiadam takie coś) i
namówiłem grupkę przyglądających się nam, niczego nieświadomych jeszcze dzieci
w wieku wczesnej podstawówki do pomocy. W zamian za usługę roztoczyłem przed
ich oczami kolorową wizję przewiezienia wzmiankowanym bolidem - o ile
oczywiście odpali. Dzieciaki kupiły to i były bardzo chętne do współpracy.
Ustawiliśmy się zatem na długiej prostej startowej złożonej z betonowych płyt i
przystąpiliśmy do odpalania bolidu wykorzystując gromadę dzieciaków i nas
- zadowolonych z siebie starych koni (w
porównaniu do nich) w środku:D
Jak myślicie - dało to
coś? TAAAAAAAAK! Zaporożec radośnie odpalił wydalając z siebie przy tej okazji
wyjątkowo obfitą fioletowo-czarną zasłonę dymną, a do tego jeszcze zraszając
wszystko co było za nim jakąś podejrzaną i gęstą czarną mazią. Co najciekawsze
- dzieciaki z ciemnymi glutami we włosach, osmalonymi twarzami i gęstą
zawiesiną na ubraniach były bardzo szczęśliwe, co było widoczne w zasadzie
tylko po białych zębach ukazujących się zza ich ciemnego lica, niczym poranne
słońce rozjaśniające mrok. My też byliśmy bardzo zadowoleni. To stara prawda -
odpalanie starych wehikułów to świetny sport dający masę satysfakcji i po wielu
próbach udało nam się!
Nasze wersje co do tego,
co zdarzyło się dalej odrobinę się różnią... Chciałbym napisać, że w podzięce
przewieźliśmy potem te dzieci po wsi, ale Koza mówi, że najprawdopodobniej
zlaliśmy je i po prostu pojechaliśmy poupalać auto;) Wykorzystaliśmy biedne
dzieciaki - tak przyznaje się, ale radość z odpalenia ZAZ-a była tak ogromna,
że zapomnieliśmy o wszystkim innym. Śmigaliśmy nim potem po polnych drogach
pokonując "hopki" z jakimiś abstrakcyjnymi prędkościami, co zapewne
wprowadziłoby w spore zakłopotanie samego Colina McRae'a. Ostatecznie jednak
odbiło się to na kondycji samochodu. Po jakimś czasie straciliśmy chyba 1 bieg
i jeszcze któryś kolejny, dotoczyliśmy się do "bazy" po czym
wjechaliśmy z powrotem do garażu. Niemniej radocha i tak pozostała - jeszcze w
liceum zaznaliśmy przyjemności prowadzenia poślizgiem tylnonapędowego samochodu
po szutrowych drogach, co dotąd mogliśmy znać tylko z kiepskich wówczas gier
komputerowych.
Szatańskie blachy |
Szkoda tylko, że w
zasadzie zepsuliśmy dziadkowi Kozy samochód. Na szczęście nie miał do nas o to
żadnych pretensji, chyba nawet cieszył się naszym szczęściem. Nasze rajdowanie
musiało odbić się szeroki echem w lokalnych mediach, gdyż po jakimś czasie do
dziadka zgłosił się jakiś gość celem zanabycia Zaporożca i ostatecznie dobili
targu za 50 lub 500 zł. Gość naprawił go i chyba sprzedał dalej, ale nie
pamiętam już dokładnie co działo się dalej z tym samochodem. Teraz jak o tym
myślimy z Kozą to szlag nas trafia, że tak się wyj..... na to auto. Dziś fajnie
byłoby mieć go dalej, może nawet wyremontować - w końcu było to rodzinne auto.
Jeśli Szrohistorie przypadną wam go gustu to będzie ich wincyj.
Jeśli Szrohistorie przypadną wam go gustu to będzie ich wincyj.
To jak masz takich historii więcej, to ja poproszę.
OdpowiedzUsuńŚwietny wpis! Wincyj!
OdpowiedzUsuńJa tylko WSK125 odpalalem po ~20 latach stania w szopie. Ale poszło zdecydowanie łatwiej.
Świetna historia.
OdpowiedzUsuńJak pamiętam z czasów dzieciństwa, czyli około roku 88-90, to posiadanie Zaporożca było strasznym obciachem. Już nawet Syrenka nie była tak traktowana. Ale nawet po tylu latach pamiętam charakterystyczny hurgot silnika z wiatrakiem.
Faktycznie było tak - też to pamiętam. Ale Syrena była wtedy równie obciachowa.
UsuńMój wujek na początku lat '90 kupił sobie Taunusa z 1960 roku (nawet ostatnio znalazłem oryginalną umowę) po czym postawił go do garażu (tego w którym dziś rezyduje Baleron) i zapomniał o nim. Potem wyjechał z Polski i samochód zaczął wrastać. Niestety zanim zdążyłem podrosnąć na tyle żeby go uratować to moja rodzina sprzedała go w cholerę bo im zawadzał w garażu. Trochę im tego do dzisiaj nie mogę wybaczyć bo barnfind byłby przedni.
OdpowiedzUsuńA co do samego Zaporożca to mega klimat robią analogowe zdjęcia. Generalnie zgadzam się z przedmówcami. Wincyj szrohistorii. I czekam na obiecaną opowiastkę o Maluchu.
BTW kusi mnie ostatnio żeby sobie strzelić jakiś radziecki bolid typu Łada albo Moskwicz. Tylko rynek niestety nie zapewnia podaży...
To mega szkoda tego Taunusa, ale takie już były czasy. Pamiętam, że kiedyś osobiście porąbałem jakiegoś starego Garbusa, który stał sobie w naszym ogrodzie - to też w sumie materiał na wpis.
UsuńA o Maluchu mam już szkic.
Jak będziesz chciał klasyczną Ładę to zgłoś się - nie owijając w bawełnę dostarczyłem już "parę" sztuk na nasz rynek. Ta żółta 2101 w Otrębusach jest ode mnie.
możesz rozwinąć temat dostarczania? powoli przekonuję Wybrankę do radzieckiego żelaza...
UsuńWłaśnie z tej dwójki bardziej mi chyba leży Moskwicz jednak. Ale jbc będę się odzywał.
Usuńtroche poznawo, ale raz na jakis czas przegladam co sie nowego pojawilo :)
Usuńhistoria bardzo fajna, ja swoje poczatki opisalem niedawno na Automobilowni, choc to juz troche pozniejsze czasy, ale i tak jeszcze niezle :)
ile takie sciagniecie z Ukrainy/Bialorusi? kolege pytalem o ZAZ-a 965, bo on ma zone z Bialorusi to mowil ze tam za 200 dolarow mozna kupic jezdzacego, ale nie chcial mi przywiesc...
Szanowny Qropatwo, moim największym osiągnięciem w dziedzinie znajomości samochodów jest rozróżnienie combi od coupe (co i tak zawdzięczam Twojej osobie) a moja opinia w temacie aut ogranicza się do "ładny kolor" i "brzydki kolor" Chcę jednak byś wiedział, że ta szrohistoria po prostu mnie wciągnęła, rozbawiła i sprawiła, że szczerze żałuję, że nie dane mi było wziąć w niej udziału. Nawet choćby jako jedno z tych sfrajerzonych przez Was dzieciaków :)
OdpowiedzUsuńPrzypadły. Proszę wincyj.
OdpowiedzUsuńDawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuńNo ale to wpis sprzed dobrych kilku lat już :)
Usuń