Translate

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szrohistorie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Szrohistorie. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 24 września 2019

SZROHISTORIA: Honda Accord IV z polskiego salonu




Tym razem Szrohistoria pochodzi od jednego z czytelników szrociaków, ale jest tak niesamowita, że zdecydowałem się ją opublikować. Oddaje klawiaturę Bartkowi.



Dla mnie ten konkretny samochód ma niesamowita historię i wartość, gdyż wiąże się on z osobą mojego dziadka Czesława – lekarza dermatologa. Zacznę od tego, że w 1991 roku kupił on widocznego na zdjęciu Accorda w polskim salonie, a w naszej rodzinie auto pozostawało aż do 2002 roku. Później samochód został sprzedany znajomym z Milanówka, a ja już wtedy (jako 10-latek) obiecałem sobie, że na pewno kiedyś je odkupię.
Pan z Milanówka sprzedał ja w ręce Rafała, a ja z Rafałem poznałem się przez przypadek na spocie JDM Łódź. Już wtedy wiedziałem że autko na bank wróci do mnie. Ale, żeby nie było tak prosto Rafał sprzedał auto kolejnej osobie - Sebastianowi z Miata Familia - po czym niedawno Accord z pełną dokumentacją, oraz fakturą zakupu na mojego dziadka opiewającą na 221 mln złotych wrócił po 17 latach do tego samego garażu, w którym stał przez długie lata. Dla mnie to wielka wartość sentymentalna ponieważ dziadek już nie żyje, a to on mnie wychowywał razem z babcią. Kiedy wczoraj babcia zobaczyła Accorda zalała się łzami. Ja oczywiście też kiedy usłyszałem od babci słowa: „Dziadek byłby z Ciebie dumny”.





Samochód ma obecnie 310.000 przebiegu i mimo, że jest w pełni sprawny to aktualnie jest poddawany renowacji. Bartek pisze, że z racji dobrych kontaktów z pewnym autoryzowanym salonem Hondy silnik będzie regenerowany na oryginalnych częściach. Skrzynia biegów już teraz wjechała NOWA, lakier jest obecnie na ukończeniu. Wszystkie części zawieszenia zostały wymienione na nowe - rzecz jasna oryginalne. Ja w tym miejscu na pewno chylę czoło przed Panem Czesławem -nie oglądając się na innych na początku lat 90. dokonał jak najbardziej słusznego wyboru decydując się  na auto z Japonii. Jeździłem wielokrotnie Accordem tej generacji i po tylu latach ta konstrukcja wciąż pozytywnie zaskakuje o czym pisałem TUTAJW pierwszej połowie lat 90. to musiał być prawdziwy sztos.

Swoją drogą to Pan Czesław nigdy nie miał innego auta niż właśnie japońskiego.






Rewelacyjna historia - czekamy na zdjęcia jak będzie już skończony :)




środa, 18 września 2019

SZROHISTORIA: Mój pierwszy Merol




Jakiś czas temu sprzątając papiery udało mi się trafić na umowę kupna (nagminnie nazywaną umową kupna - sprzedaży, co nawiasem mówiąc nie jest poprawną nazwą tego typu umów) mojego pierwszego Mercedesa. Co prawda pierwszym samochodem, jaki miałem na własność, była Skoda S100 kupiona za 100 zł (o niej też kiedyś napisze coś więcej) ale to w przypadku Beczki właśnie wzięło mnie poważnie na starocie, a już zwłaszcza na Merole. O tu zdjęcia wzmiankowanej umowy.

To było 14 lat temu...
Wracając do umowy zakupu z 2005 roku. Rzecz jasna została spisana na mamę - wtedy moje zniżki za OC były na poziomie wręcz ujemnym (zwyżka za wiek), więc auto było zarejestrowane na mamę. Potem była częściowa darowizna na mnie, żeby zbierać zniżki. Pewnie wielu z Was to zna z własnych doświadczeń. 
Auto kupiłem na ulicy Kruszwickiej, której nawierzchnia była z niebyt równej kostki granitowej (swoją drogą ten stan wciąż się utrzymuje), która jest trwała ale na pewno nie jest zbyt komfortowa dla pasażerów podczas poruszania się po niej. Kurde jak ta Beczka cudownie i pewnie płynęła po tak kijowej drodze podczas jazdy próbnej! A mówimy tu przecież o w zasadzie gruzie, a nie jakimś tam konkursowym, czy nawet dobrym egzemplarzu. Kilka fot gruza poniżej - jak widać blacha pozostawiała nieco do życzenia :) Praktycznie z każdej strony auta były widoczne ślady niezbyt fachowo wspawanych/zrobionych reperaturek błotników czy dołów drzwi. Starałem się to zresztą ratować, więc poprawki blacharskie robiłem w niej osobiście - pamiętam jak płatami odchodziła od niej szpachla o grubości kilku mm. Druga rzecz, którą pamiętam jak dziś to moment pracy nad tylnym prawym błotnikiem kiedy to już sobie wszystko ładnie wyczyściłem, już miałem otwierać puszkę z farbą w sprayu, kiedy to spod pewnej szpary na "naprawianym" błotniku wyciekła stróżka wody.... 









Pierwsza jazda autem po dokonaniu zakupu była tak emocjonująca, że pamiętam ją po dziś dzień. Tak jak wspominałem powyżej mimo lichego stanu auta odczucia z jazdy wskazywały jednoznacznie - to jest prawdziwa niemiecka jakość - no i wskutek tego jeszcze długo potem moje kolejne prywatne pojazdy miały gwiazdę na masce. 

Inne wspomnienia? 

Rzeczony bolid był w wersji 200D ale z racji rocznika (1981) to już był ten wzmocniony, czyli pod maską siedział "aż" 60-konny OM615. Większość wspomnień wiąże się rzecz jasna z niezbyt okazałymi osiągami takiej Beczki. Pamiętam, że kiedyś na trasie do Jeleniej Góry musiałem redukować do dwójki, a potem nawet do jedynki celem pokonanie niewielkiego - wydawałoby się - wzniesienia na szosie, gdyż inny uczestnik ruchu wytrącił mnie z długo wcześniej planowej prędkości przelotowej na tej trasie. Niemniej na płaskim auto spokojnie wyciągało te 140 km/h, więc wielkiego wstydu nie było. 

Kiedyś zrąbał mi się jakiś pierdolnik od ładowania, więc zdarzyło mi się raz pchać to auto samemu na skrzyżowaniu. Oj nie było łatwo :) Poczułem wtedy organoleptyczne jak istotne jest wspomaganie kierownicy w tak ciężkich autach.

Kiedyś z jakiegoś powodu Beczka stała w okresie zimowym przez ponad miesiąc pod chmurką i nie była w tym czasie przepalana. Naturalnie spodziewałem się problemów z odpaleniem takiego wiekowego diesla w zimie po tak długim postoju ale ku mojemu zaskoczeniu Merol po zagrzaniu świec odpalił od pierwszego strzała! Był tam jakiś wielki akumulator pod maską - chyba 88 Ah z tego co pamiętam. 

Pamiętam, że to były jeszcze czasy kiedy czymś powszechnym były kradzieże "gwiazdy" z atrapy chłodnicy. Mi chyba ukradli ze dwa razy i to pomimo, że auto nie stało na ulicy zbyt często. 

Ogólnie to wspominam ją bardzo dobrze - problemów w zasadzie nie sprawiała żadnych, a decyzja o sprzedaży zapadła z dwóch powodów. Po pierwsze mi się znudziła, a po drugie diagnosta podczas ostatniego przeglądu za mojej kadencji zwrócił uwagę na lichy stan przednich podłużnic... Kupujący poznał ten fakt ale cena była na tyle niska, ze auto nie czekało długo na chętnego. Nie pamiętam już po tych 14 latach za ile ją sprzedałem ale chyba za podobną cenę za jaką kupiłem.

Ciekawe czy wciąż gdzieś tam jest?











poniedziałek, 30 lipca 2018

SZROHISTORIA: Rękopis znaleziony w Supragossie



Witam. Mam dzisiaj dla Was świetną historię. Jakiś czas temu znajomy sprowadził z USA Toyotę Suprę II generacji (swoją drogą to tylko jedno z kilku fajnych aut jakie przypłynęły do niego ze Stanów Zjednoczonych). I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie list od poprzedniego, wieloletniego i jedynego właściciela auta, jaki został odkryty w jej wnętrzu. List był zaadresowany do „kogokolwiek kto nabędzie to auto”, co jednoznacznie wskazuje, że auto musiało zostać oddane w ręce pośrednika i to on zajął się jego dalszą sprzedażą. W piśmie jest to zresztą bardzo dokładnie wyjaśnione. Zdjęcia listu wrzucę w trochę lepszej jakości niż zwykle, żeby nie było żadnych problemów z odczytaniem jego treści. Nazwisko autora mogło wskazywać, że ma on jakieś polskie korzenie, ale już po wymianie maili okazało się, że jest on Litwinem.










Piotrek dzięki wielkie za podzielenie się z nami listem!


I tak - wiem - tytuł wpisu jest nieco naciągnięty, ale taka już moja licentia poetica i co mnie zrobicie :D







piątek, 30 marca 2018

SZROHISTORIA: Wrocławska giełda samochodowa


Doszły mnie dziś smutne wieści - zamknięto znaną wrocławską giełdę samochodową na ulicy Gnieźnieńskiej. Już od jakiegoś czasu taki wariant wydawał sie coraz bliższy - sprzedających było coraz mniej, w końcu przeniesiono plac z samochodami na sąsiedni, ale znacznie mniejszy teren, na którym wcześniej sprzedawano tylko części do aut. Tę większą część placu kupił jakiś deweloper i najprawdopodobniej zostawianie ona zabudowana kolejnym wspaniałym kartonowym osiedlem o prestiżowej nazwie. Dziś rozmawiałem z ojcem i potwierdził mi, że nawet ta mała część już nie funkcjonuje... Planowałem zrobić jakiś materiał wideo o giełdzie ale nie zdążyłem. Dziś kilka osobistych słów o tym miejscu - bo to mu się należy.


Pamiętam, że chodziłem tam już jako łepek z ojcem, w czym pewnie można doszukiwać się fundamentów mojej pasji do samochodów. W ostatnich latach lubiłem tam iść bez żadnego konkretnego powodu - raczej ze względów sentymentalnych, bo rzadko kiedy trafiało się jakieś auto, które było dla mnie interesujące. Chyba ze 3 lata temu trafiłem na perfekcyjnego pod każdym względem Mercedesa C124 z czerwonym materiałowym wnętrzem. Był do wyrwania za 24.000 zł, kilka tygodni później widziałem go na stronach jednego ze znanych dealerów Mercedesa za 32.000 zł. Pamiętam, że pod koniec najlepsze auta (jak dla mnie) stały zawsze nie na samym placu, a na wąskiej uliczce dojazdowej do giełdy - z wiadomych względów była to najlepsza lokalizacja na sprzedaż auta, a do tego całkowicie darmowa. To tam już od wczesnego rana zawsze ustawiały się największe gruzy za 1000, czy 2000 złotych. Kiedyś wśród chińskich skarpet, akcesoriów wędkarskich i używanych opon wypatrzyłem całkiem ładną czerwoną Hondę Prelude III generacji - ale to była dla mnie radocha. 

Pamiętam jeszcze jedną rzecz - ten jeden jedyny raz miałem czynny udział w zakupie auta na tej właśnie giełdzie. Kolega poszukiwał czegoś na start, swojego pierwszego samochodu. Nie wiem co mi strzeliło do łba, ale stwierdziłem - idziemy na giełdę! No i poszliśmy. Na miejscu naszą uwagę przykuło Audi 80 w bardzo nietypowym, niebieskim kolorze. Pod maską siedziało niezabijalne 2.0 90 KM - prosty, niewysilony i co za tym idzie trwały silnik. 80-tka kosztowała 3,5 koła i wydawała się spoko opcją na pierwsze auto dla Marka - w końcu to porządne niemieckie auto z tych lat, kiedy jeszcze projektowano samochody z nastawianiem na długoletnią i bezproblemową eksploatację. Niestety z czasem auto okazało się chybionym zakupem - psuło się dosyć często, a kulminacją wszystkiego była zatarta panewka korbowodowa. Marek chyba po roku sprzedał to cholerstwo w diabły za jakieś grosze tuż po nieudanej naprawie silnika. Do dziś ma uraz do - jak to często mawia - "kAudi" :)

Szkoda, że to wszystko to już historia... Teraz w razie czego pozostaje chyba tylko giełda w Lubinie - jakieś 80 km od Wrocławia, za to jest ona wciąż bardzo duża. Byłem tam dobre 10 lat temu - może wybiorę się znowu, bo może i ta giełda zniknie za jakiś czas.



To ostatni wpis w tym miesiącu - udanych świąt ziomki!


środa, 21 lutego 2018

SZROHISTORIA: Szrociakowe Dożynki 2017 cz.1


Witam. Ten materiał dojrzewał miesiącami, ale w końcu jest. W czerwcu 2017 roku brałem ślub i w związku z tym należało odbyć jakiś fajny wieczór kawalerski. Większość facetów dużo gada o pomysłach rodem z amerykańskich filmów, ale niemal zawsze kończy się na jakimś lamerskim pomyśle typu - picie wódki w klubie, udawanie wielkich macho i podrywaniu panienek. WOW. Bardzo, bardzo, bardzo nie chciałem takiego scenariusza i wiedział o tym Koza - mój najlepszy kumpel i świadek na ślubie. Sprawa miała pozostać dla mnie tajemnicą, ale na pewnym etapie wszytko wyszło na jaw i w sumie to bardzo dobrze, bo mogłem pomóc Kozie w przygotowaniach. Plan był następujący - zbieramy ekipę moich znajomych, pobieramy od każdego po 150 zeta wpisowego, a następnie kupujemy dwa samochody do totalnej rozje... rozwałki :) Z oczywistych względów liczba uczestników musiała zawierać się w tylu osobach ile maksymalnie zabiorą na pokład dwa standardowe samochody. Założony budżet - 1500 zł miał zostać przeznaczony na dwa samochody za 500 zł sztuka, resztę natomiast chcieliśmy wydać na paliwo, jadło i napoje. 


Rozpoczęliśmy emocjonujący etap rozglądania się za bolidami. Już na początku zawęziliśmy poszukiwania do samochodów z Wrocławia ze względu na bliskość i łatwy proces wyrejestrowania takiego wraka (nie do końca się to udało). Mam kontakt do człowieka, który zabiera fury bez względu na ich stan i wydaje kwit o zezłomowaniu potrzebny do późniejszego wyrejestrowania pojazdu. Dlaczego to tak istotne? Auto musiały posiadać ważne polisy OC i przeglądy, gdyż chcieliśmy nimi normalnie dotrzeć na miejsce szrociakowych dożynek, co potem okazało się szalenie zabawne. Ale o tym później. Pierwsze auto znaleźliśmy bardzo szybko - było to białe Suzuki Alto (czy też Maruti Alto) od rodziny kumpla z pracy. Niczego nie ukrywaliśmy - mimo to właściciel auta był wręcz zajarany tym, że chcemy kompletnie zniszczyć jego auto :) Odbywszy krótką jazdę próbną kupiliśmy je zatem, zapłaciwszy skromne 550 zł. Za sprawny i ubezpieczony samochód! Jego opis znajdziecie TUTAJ. Drugi samochód - niestety na blachach z Kłodzka - udało się wyrwać niedługo przed moim kawalerskim, stąd tez nie było co wybrzydzać na te blachy i po prostu wzięliśmy go. Była to Skoda Favorit w klasycznym dla tego modelu buraczkowym kolorze za chyba 500 zł.

Także samochody mamy załatwione - pozostał temat miejsca. Z tym jest pewien problem. Z oczywistych względów nie można bowiem dokonywać takich czynów na drogach publicznych, z drugiej natomiast strony tereny prywatne również nie wydają się najlepszym miejscem do tego rodzaju sportu. Wpadliśmy jednak na inny pomysł, pojechaliśmy tam na rekonesans i okazało się, że "miejscówka" jest doskonała praktycznie pod każdym względem - oddalona od zabudowań, oddalona od dróg publicznych itd. Gdzie to było - niech to pozostanie tajemnicą. Mieliśmy też plan B - drugie miejsce na wypadek, gdyby w dzień rozwałki wyszedł jakiś problem z miejscem numer jeden. Mieliśmy na pokładzie dobrego prawnika - pomyśleliśmy zatem o wszystkim:)




W TEN dzień zajęliśmy się przyozdobieniem samochodów. Skoda przeistoczyła się w Skondę Civic Type R, a Suzuki stało się Mini Cooperem Works - swoją drogą reakcje innych kierowców na tak przygotowane auta były świetne. Mini Cooperem pojechaliśmy na zakupy, zawaliliśmy nimi cały bagażnik, a do Skody wrzuciliśmy grilla. Panowie zaczęli się zjeżdżać około g. 16, zapakowaliśmy sprawnie całe to rozweselone już stadko do coraz obficiej przyozdobionych powozów i wyruszyliśmy z Zacisza w kierunku miejsca docelowego. 






Po drodze chyba najlepsze było wzajemne przepychanie się na światłach, ocieranie, parkowanie na styk itd. Polecam - chyba wszyscy obecni wówczas potwierdzą, że gry na komputerze i inne wirtualne rozrywki zdecydowanie mogą się przy tym schować. Kiedy droga publiczna zmieniła swoją nawierzchnię na gruntową nasza jazda coraz mniej przypominała tę zgodną z przepisami - ale wszystko JESZCZE w racjonalnych ryzach. Samochody musiały zapewnić nam dużo rozrywki na miejscu - głupio byłoby uszkodzić któryś z nich na tyle, żeby wyeliminować go z akcji. W końcu dwa samochody niebotycznie poszerzają paletę głupich rzeczy jakie można z nimi zrobić. Przyznam, że od razu planowałem urywanie drzwi na wstecznym o drzewo, czy też coś na kształt pościgów z dużym kontaktem znanych większości ludziom w zasadzie tylko z filmów akcji:) 

Jeszcze tylko kontrola oleju i można ruszać :D



 
A co się działo potem i co zostało z tych dwóch samochodów - dowiecie się z części drugiej.








piątek, 3 listopada 2017

SZROHISTORIA: Skoda 100


Witam. Dziś wpis głęboko zakorzeniony w przeszłości - acz nie bez powodu. Nie dalej jak wczoraj wieczorem trafiłem na ogłoszenie sprzedaży Skody S100 z Gorlic - dokładnie tej samej po którą pojechaliśmy z Wrocławia razem z moim najlepszym kumplem Kozą jakoś na początku naszych studiów. Nawet nie pamiętam dokładnie kiedy to było - chyba wyparłem to z głowy. Dla niezorientowanych - Gorlice dzieli od Wrocławia około 2,3 miliona mil morskich. To już w zasadzie Rosja z wrocławskiego punktu widzenia. Nie wiem w ogóle jak to się stało, że wpadliśmy na tak "genialny" pomysł jechania po to auto, ale bezlitosne fakty są takie, że niestety zrobiliśmy to. Jechaliśmy tam pożyczonym od dziadka Kozy miedzianym Matizem chyba z 6 godzin. Nawiasem mówiąc Matiz na tle naszych ówczesnych samochodów był dla nas przybyszem z przyszłości. Ale wróćmy do zasadniczego tematu - oboje byliśmy zajarani tą Skodą jak szczerbaty na suchary, chyba nawet nie poprosiliśmy o dodatkowe zdjęcia na maila. OCZYWIŚCIE po przyjeździe na miejsce auto okazało się gównem jakich mało (a te x lat temu Skoda i tak wyglądała lepiej niż teraz). Pamiętam, że po jakiś 5 sekundach od ujrzenia tego czechosłowackiego bolidu już wiedziałem, że wracamy do domu. Szukałem tylko w głowie pretekstu, żeby wywinąć się od dalszych oględzin. Mieliśmy ochotę wyj.... komuś z liścia, ale zważywszy na wiek w jakim wówczas byliśmy mogliśmy robić takie rzeczy, ale w grach kąkuterowych. W akcie desperackiego olśnienia nawkręcałem tym ludziom, że jedziemy przespać się gdzieś do mojej rodziny w mieście obok Gorlic, a rano NA PEWNO damy znać. Zawinęliśmy się czym prędzej z tej posesji jak psy z podtulonymi ogonami. Zaczynało się robić ciemno, myśleliśmy czy kimać gdzieś po drodze, ale nasze studenckie budżety zadecydowały - wracamy od razu do domu. Jechaliśmy mega zdołowani oszczędzając paliwo jak się tylko da, żeby już tylko jak najmniej wydać na tę wyprawę wtopę. Wróciliśmy do Wrocławia chyba wczesnym ranem zmęczeni w trzy dupy. To była jedna z naszych najgłupszych wypraw po fury. Choć szczerze powiedziawszy zdarzyła się nam jeszcze gorsza - mam już nawet rozpoczęty wpis na ten temat.


Ach - kiedyś to były czasy - beztroskie śmiganie na drugi koniec Polski po jakieś beznadziejne gruzy. A nie to co teraz - urlopy jakieś i brak czasu na cokolwiek.

Poprzednie szrohistorie:


SZROHISTORIA: Radziecki barnfind z Jelcza-Laskowic


SZROHISTORIA: Fiat 124 ze szrotu





piątek, 1 lipca 2016

SZROHISTORIA: Wodowanie Malucha




Witam. Dziś tylko krótka historia i to bez zdjęć, ale i tak powinno się Wam podobać, gdyż będzie w niej jeden szrociak. Na uczelniach właśnie skończyła się sesja, więc pomyślałem, że dziś podzielę się z Wami pewną historią ściśle związaną właśnie z tym specyficznym okresem. Zacznę od tego, że osobiście nie brałem udziału w tym wydarzeniu, ale historię znam z opowieści ojca kumpla, a on zasłyszał ją od poprzedniego rocznika na swoim wydziale. Do tego chcę podkreślić, że jest to historia, która faktycznie wydarzyła się.

Nie wiem jak jest na innych odpowiednich wydziałach Politechniki w Polsce, ale na naszym Wydziale Mechanicznym niektórzy z wykładowców są dosyć specyficzni i co tu dużo ukrywać - nieco wkur.... Ile to już razy słyszałem o nieodwoływalnych profesurkach, którzy oblewają wszystkich jak leci. Albo preferują dosyć specyficzne metody zaliczeń - np. rzut plikiem prac w powietrze. Ci, których prace zostaną na biurku zaliczą na 3, reszta oblewa i jest skazana na poprawkę. Nie dziwota więc, że studenci często "denerwują się" na takich gości i kombinują jak by tu im utrzeć nosa. Czasami nie ma innego wyjścia, jak zrobić coś naprawdę dotkliwego i tak też było w tym wypadku.

Wszystko działo się około 1990 roku we Wrocławiu w kampusie Politechniki Wrocławskiej mieszczącym się przy Wybrzeżu Stanisława Wyspiańskiego, a jeszcze konkretniej to w okolicach budynków B1 i B2 - a te sąsiadują z Odrą. Osoba od której znam tę historię potwierdziła, że ofiara tylko prosiła się o jakaś odpowiedź ze strony studentów - była nadzwyczaj wredna i niereformowalna, o czym świadczy tylko jedna sytuacja jaka miała miejsce podczas zaliczenia. Profesor Inglot na egzaminie z matematyki bez zadawania żadnych pytań najpierw wpisał do indeksu 3, a potem stwierdził, że nie podoba mu się ta osoba i wstawił jej "grzałę", doprowadzając do konieczności powtarzania całego roku. Profesor Inglot, który podpadł studentom jeździł wówczas białym Maluchem z lat 80., choć niewyliczone, że był to jeszcze wcześniejszy rocznik. Jak większość ludzi wie - cechą charakterystyczną tego samochodu jest jego niska masa pozwalająca dosyć swobodnie przenosić go za pomocą kilku osób. Sam w zamierzchłych czasach licealnych pomagałem wnieść Kaszlaka kumpla między dwa drzewa - tak, że z każdej strony miał może z 10 cm:) W odpowiedzi moja ówczesna Skoda 100 była bardzo szczelnie pokryta gałęziami. Wracając jednak do głównej historii, kiedy wkurw studenckiej gawiedzi osiągnął zenit stwierdzili, że wrzucą oni profesorskiego Kaszla do Odry, żeby dać mu trochę do myślenia. I co najlepsze nie był to tylko pomysł - jak wymyślili, tak zrobili! W okolicy budynku B1 dostęp do Odry jest dosyć łatwy, więc obyło się bez zrzucania samochodu do rzeki z wysokiego nadbrzeża jakie występuje trochę dalej (w okolicy Mostu Grunwaldzkiego) - tam wystarczyło go jedynie wepchnąć.

Ponoć koszty wyciągnięcia samochody z Odry były dosyć duże, ale co najgorsze - gość nie odczytał poprawnie tego "mesydża" i niestety dalej był wybitną kosą.