Witam. Dziś tylko krótka historia i
to bez zdjęć, ale i tak powinno się Wam podobać, gdyż będzie w niej jeden
szrociak. Na uczelniach właśnie skończyła się sesja, więc pomyślałem, że dziś
podzielę się z Wami pewną historią ściśle związaną właśnie z tym specyficznym
okresem. Zacznę od tego, że osobiście nie brałem udziału w tym wydarzeniu, ale
historię znam z opowieści ojca kumpla, a on zasłyszał ją od poprzedniego
rocznika na swoim wydziale. Do tego chcę podkreślić, że jest to historia, która
faktycznie wydarzyła się.
Nie wiem jak jest na innych
odpowiednich wydziałach Politechniki w Polsce, ale na naszym Wydziale
Mechanicznym niektórzy z wykładowców są dosyć specyficzni i co tu dużo ukrywać
- nieco wkur.... Ile to już razy słyszałem o nieodwoływalnych profesurkach,
którzy oblewają wszystkich jak leci. Albo preferują dosyć specyficzne metody
zaliczeń - np. rzut plikiem prac w powietrze. Ci, których prace zostaną na
biurku zaliczą na 3, reszta oblewa i jest skazana na poprawkę. Nie dziwota
więc, że studenci często "denerwują się" na takich gości i kombinują
jak by tu im utrzeć nosa. Czasami nie ma innego wyjścia, jak zrobić coś
naprawdę dotkliwego i tak też było w tym wypadku.
Wszystko działo się około 1990 roku
we Wrocławiu w kampusie Politechniki Wrocławskiej mieszczącym się przy Wybrzeżu
Stanisława Wyspiańskiego, a jeszcze konkretniej to w okolicach budynków B1 i B2
- a te sąsiadują z Odrą. Osoba od której znam tę historię potwierdziła, że
ofiara tylko prosiła się o jakaś odpowiedź ze strony studentów - była
nadzwyczaj wredna i niereformowalna, o czym świadczy tylko jedna sytuacja jaka
miała miejsce podczas zaliczenia. Profesor Inglot na egzaminie z matematyki bez
zadawania żadnych pytań najpierw wpisał do indeksu 3, a potem stwierdził, że
nie podoba mu się ta osoba i wstawił jej "grzałę", doprowadzając do
konieczności powtarzania całego roku. Profesor Inglot, który podpadł studentom
jeździł wówczas białym Maluchem z lat 80., choć niewyliczone, że był to jeszcze
wcześniejszy rocznik. Jak większość ludzi wie - cechą charakterystyczną tego
samochodu jest jego niska masa pozwalająca dosyć swobodnie przenosić go za
pomocą kilku osób. Sam w zamierzchłych czasach licealnych pomagałem wnieść Kaszlaka
kumpla między dwa drzewa - tak, że z każdej strony miał może z 10 cm:) W odpowiedzi moja ówczesna Skoda 100 była bardzo szczelnie pokryta gałęziami. Wracając jednak do głównej historii, kiedy wkurw studenckiej gawiedzi
osiągnął zenit stwierdzili, że wrzucą oni profesorskiego Kaszla do Odry, żeby
dać mu trochę do myślenia. I co najlepsze nie był to tylko pomysł - jak
wymyślili, tak zrobili! W okolicy budynku B1 dostęp do Odry jest dosyć łatwy,
więc obyło się bez zrzucania samochodu do rzeki z wysokiego nadbrzeża jakie
występuje trochę dalej (w okolicy Mostu Grunwaldzkiego) - tam wystarczyło go
jedynie wepchnąć.
Ponoć koszty wyciągnięcia samochody
z Odry były dosyć duże, ale co najgorsze - gość nie odczytał poprawnie tego
"mesydża" i niestety dalej był wybitną kosą.
Historia dosyć zabawna, ale uważam, że w zemście nie powinno się wyżywać na czyimś samochodzie. Cytując Vincenta Vegę - "You don't fuck with another man's vehicle. It's just against the rules."
OdpowiedzUsuńCelne i cenne spostrzeżenie:) Moja dziewczyna o tym doskonale wie i zagroziła kiedyś, że jak jej wywinę jakiś numer to porysuje mi furę. W obliczu tej deklaracji nie zamierzam wywijać żadnych numerów:D
OdpowiedzUsuńSezon ogórkowy się zaczął?
OdpowiedzUsuńDlaczego tak myślisz? Ta historia jest dla mnie ciekawsza niż dziesiątki zdjęć starych fur.
UsuńTakich historii jest pełno. Owszem nie wodowaliśmy żadnego kaszlaka, ale fizykowi z LO notorycznie wstawialiśmy malucha między jarzębiny porosłe wokół placu apelowego.
UsuńPoza tym twoja historia jest niepełna. Wodowanie takiego bolidu musiało mieć swoje konsekwencję - chociażby karne.
Ponoć nie miało, bo kogo pociągniesz do odpowiedzialności.
UsuńOjciec ze znajomymi kiedyś przeniósł Malucha sąsiada kilka ulic dalej ;-)
OdpowiedzUsuńByło wrzucić kaszla z zawartością to może by zrozumiał?
OdpowiedzUsuńMoim skromnym zdaniem ta historia to typowa legenda miejska. Na przestrzeni lat słyszałem ją od ludzi z bardzo różnych roczników polibudy, zawsze zdarzyło się to bliskiemu znajomemu albo ojcu kumpla.Zresztą opowiadana ona była jeszcze zanim lata 90te się zaczęły. W pewnym sensie mam dowody na fikcyjność tej historii, w latach 80tych chodziłem do podstawówki z synen profesora, ówcześnie doktora. Mocno się kumplowaliśmy, więc często bywałem w ich domu. Maluch był pomarańczowy, a nie biały i dzielnie służył gdzieś do pierwszej połowy lat 90tych, kiedy to profesor nabył w salonie Fiata Uno (z tego co widziałem odwiedzając moich rodziców, do niedawna jeszcze nim jeździł, nie wiem jak jest teraz, mogę sprawdzić). A czarna legenda rzeczywiście za profesorem się ciągnie, niewątpliwie w dużej mierze zasłużenie. Przytoczę jeszcze jedną historyjkę przekazywaną sobie od lat przez studentów polibudy: wchodzi student na egzamin ustny ostatniej szansy. Profesor daje mu proste zadanie: ile jest świetlówek w tej sali? Student liczy, podaje wynik. Na co profesor wyciąga z szuflady jeszcze jedną świetlówkę i z uśmiechem wpisuje pałę do indeksu.
OdpowiedzUsuń